III. Niezręcznie zręczny

Siedem lat wcześniej…

Dzisiejszego wieczoru miała wreszcie dostąpić tego zaszczytu. Dzisiejszego wieczoru miała z młodego adepta stać się pełnoprawnym członkiem Zakonu, tak samo jak Hana i jej starszy brat – Tristan. Dziś, w wieku szesnastu, lat, miała stać się honorowym gościem w królewskim pałacu i, wraz z innymi uczniami, którzy zdołali zdać egzamin, otrzymać w końcu profesję.
Zakon został powołany przez poprzedniego Króla Savy prawie wiek temu w obawie przed wybuchem wojny domowej. Ponieważ w stolicy mieszkało wówczas wielu imigrantów, dochodziło tam do licznych sporów pomiędzy mieszkańcami na tle religijnym i kulturowym. Dokonano więc infiltracji w poszczególne grupy społeczne, by nie dopuścić lub chociaż zmniejszyć ryzyko wystąpienia kolejnych konfliktów.
Zakonnicy oficjalnie pracowali jako gwardziści, kupcy, karczmarze, kowale, medycy, kurierzy, albo rzemieślnicy. Jeżeli tylko zaszła taka potrzeba, bratali się z kieszonkowcami, bandytami czy prostytutkami. Nie zwracali na siebie uwagi, niewiele mówili, nie wyróżniali się niczym, wtapiali się w tło. Przechadzali się wąskimi uliczkami Savy i patrzyli. Siedzieli wśród tłumów i nasłuchiwali. A gdy miało już dojść do następnych zamieszek, wtedy niezwłocznie likwidowali ich głównego inicjatora i ponownie usuwali się w cień.
W późniejszym okresie do Zakonu zaczęto werbować sieroty, co było dość dużą zaletą. Król w ten sposób pozbywał się licznych żebraków, młodych złodziejaszków i chuliganów, robiąc z nich użytek. Adeptów uczono od podstaw – dobrych manier, czytania, pisania, liczenia, czasem również geografii oraz języków obcych. Szkolono i doskonalono ich umiejętności w walce. Uczniowie musieli wiedzieć, czym jest absolutne posłuszeństwo wobec Króla. Ci, którzy przebrnęli przez ten etap, wybierali specjalizację i otrzymywali możliwość rozwoju w danej dziedzinie. Ci, którzy byli zbyt słabi, zbyt leniwi lub nielojalni wobec Zakonu, ponownie trafiali na ulicę.
Evie chciała podróżować, poznawać nowe krainy, gromadzić informacje spoza kraju. To zajęcie wydawało jej się ciekawsze, ambitniejsze i, co chyba najważniejsze, słuszniejsze. W wieku trzynastu lat rozpoczęła swoją specjalizację. W tym czasie nauczyła się biegle posługiwać trzema językami, dokładnie zgłębiła wiedzę w dziedzinie geografii, znała też aktualną sytuację polityczną w południowej części kontynentu. Nauczyła się cichej likwidacji przeciwników z dużych odległości, dobierając taki rodzaj narzędzi, by mogła je z łatwością ukryć pod ubraniem.
Dziś czternastu młodych adeptów otrzymało zaproszenie do królewskiego pałacu na wieczorne spotkanie. Jeden z gwardzistów wprowadził uczniów do lewego skrzydła. Szli powoli, drogą długą i nad wyraz krętą. W holu, w którym wreszcie przystanęli, panował nieprzyjemny dla oka półmrok. Pomieszczenie zostało dość słabo oświetlone, dlatego Evie niewiele była w stanie zobaczyć. Strażnik nakazał usiąść adeptom, co uczynili natychmiast, sam natomiast ruszył w kierunku schodów. Wnet zapadło krępujące milczenie.
Evie inaczej to sobie wyobrażała. Sądziła, że skoro zostali poproszeni o przybycie przez samego Króla, dostaną tą jedyną, niepowtarzalną możliwość zwiedzenia pałacu, że ugoszczą ich w tej ogromnej, wystawnej sali, o której tyle słyszeli, że zasiądą do kolacji razem z Radą.
Głupia! – przemknęło jej przez myśl. Król brzydził się nimi, w dalszym ciągu uważając ich za margines społeczny. Nieistotne, ile czasu poświęciliby nauce, ile misji wykonaliby na rzecz miasta, w jego mniemaniu już zawsze pozostaną bandą wyrzutków, bezpańskich psów. Adepci nie mogli nawet na ułamek sekundy zapomnieć, skąd pochodzą, nie mogli zapomnieć, kim są.
Nie starczyło dla niej miejsca na otomanie, dlatego oparła się o niewielką komódkę i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. Gwardzista wrócił dopiero po kilkunastu minutach i wezwał pierwszą osobę.
Cierpliwie czekała, aż nadejdzie jej kolej. Chociaż miejsca zwalniały się jedno po drugim, nadal tkwiła na uboczu, z dala od reszty grupy. Jakoś nie odczuwała potrzeby integrowania się z innymi uczniami. Znała ich wszystkich z widzenia, jednak nigdy nie odzywała się pierwsza, dopóki nie zaszła taka konieczność.
Strażnik zjawił się po raz n–ty dzisiejszego wieczoru w celu przywołania następnego adepta.
– Evie Ells – niski i aksamitny tembr głosu służbisty rozbrzmiał w holu.
Nareszcie!
Zdążyła zaledwie przestąpić próg pomieszczenia, a mężczyzna już zatrzasnął za nią dwuskrzydłowe drzwi. Dziwny niepokój ścisnął ją w środku, gdy wchodziła w głąb niewielkiego i słabo oświetlonego pokoju. Przy oknie ustawiono podłużny stół i nakryto go śnieżnobiałą tkaniną z wyhaftowanym herbem Savy – rukiem*. Tuż za nim znajdowało się siedem wysokich krzeseł. Jedno z nich – środkowe – zajmował Kanclerz, a pozostałe sześć – trzy po prawej i trzy lewej stronie Kanclerza – Rada Zakonu.
Król nie pojawił się – i pewnie od samego początku nie miał takiego zamiaru. Evie powinna być na to przygotowana, a jednak do samego końca karmiła się ułudą wykwintnej kolacji w pałacu. Władca nie pokazywał się publicznie od wielu, wielu lat. Podobno ciężko chorował, chociaż fizycznie nic mu nie dolegało. We wszelkich możliwych sprawach, nawet najdrobniejszych, reprezentował go Kanclerz.
Najpierw skłoniła się nisko, gdyż tego właśnie wymagała od niej tradycja, potem stanęła w lekkim rozkroku, splotła dłonie za sobą i czekała. Słyszała ciche pochrząkiwania i szelest wertowanych kartek. Nikt nie zamienił z nią ani jednego słowa. To niegrzeczne, żeby młody adept pierwszy zabierał głos, kiedy w pomieszczeniu przebywały tak znamienite osobistości. Evie więc milczała, wodząc wzrokiem po pustych ścianach.
– Evie Ells – zaczął wreszcie Kanclerz swoim głębokim, mocnym głosem. Był krępym i szpakowatym mężczyzną o zabawnie dużym nosie. Evie znała Kanclerza lepiej niż pozostali uczniowie. Wszystko za sprawą starszego brata. Tristan wykonał kilka mniej istotnych misji dla samego Kanclerza, na które, wbrew zasadom, zabierał niedoświadczoną Evie. Kanclerz przymykał na to oko, uwzględniając niską rangę zadań. – Zapewne zdążyłaś się już domyślić, że dziś wszyscy zaproszeni adepci otrzymują swoje profesje – powiedział.
Skinęła głową. Przeszył ją przyjemy dreszczyk podniecenia.
– Lecz nie ty.
Evie w pierwszej chwili uśmiechnęła się szeroko, dopiero później dotarł do niej sens wypowiedzianych przez mężczyznę słów.
– Zaraz, zaraz… ŻE CO?! – wybuchnęła. Świadoma jednak swojego błędu, szybko przeprosiła i skłoniła się nisko, znacznie niżej niż poprzednio.
– Na dzień dzisiejszy mamy dla ciebie inne zadanie. Nie jest ono szczególnie wymagające, więc powinnaś sobie z nim poradzić bez większych problemów – mówił, a dziewczyna słuchała go uważnie. – Evie, powiedz, czy wiesz, dlaczego tak często korzystamy z pomocy złodziei? Dlaczego nie rozbijamy ich gildii? Dlaczego pozwalamy im kraść?
– Wzajemna zależność, panie– odparła bez namysłu. – Zakon przymyka oko na to, co robią złodzieje. Złodzieje, w zamian, dzielą się z Zakonem przydatnymi informacjami. Jest jeszcze jeden warunek: złodzieje nie mogą przebywać w bogatych dzielnicach. Stąd też większość z nich zamieszkuje południową, biedniejszą cześć Savy.  Nieoficjalnie mówi się, że złodzieje zdominowali okolice portu i że to właśnie tam spotyka się gildia. – powiedziała. – Czasem trzeba ich opłacić, wtedy pracują znacznie szybciej i przynoszą pewniejsze wieści. To ludzie, którzy dla pieniędzy sprzedadzą własne rodziny.
– Tak – przyznał Kanclerz, opierając łokcie na blacie stołu i splatając dłonie tuż przed twarzą. – Ostatnio nasze relacje uległy znacznemu pogorszeniu. Złodzieje przestali z nami współpracować, nie podając żadnej przyczyny. Gildie zaczęły się rozrastać. W stolicy przybywa imigrantów, chociaż bramy dla cudzoziemców zamknięto kilkanaście lat temu. To problem, Evie, chyba sama rozumiesz. Ale najpierw, zanim podejmiemy radykalne kroki, chcielibyśmy się dowiedzieć, dlaczego tak się stało, a także kto doprowadził do zmian.
– Nie rozumiem, panie – odezwała się Evie. – To znaczy… nie rozumiem swojej roli w tym wszystkim. Szkolono mnie do misji innego typu…
Kanclerz uśmiechnął się tajemniczo. Dziewczyna przełknęła ślinę, mając doprawdy złe przeczucia.
– Tak, to też prawda. Wybraliśmy cię, ponieważ – urwał, zerkając znacząco na członków Zakonu siedzących po jego lewej stronie. Evie dostrzegła wśród nich swojego mistrza, Taryna. – Jakby to ująć… – Głowił się mężczyzna. – Sprawiasz wrażenie osoby godnej zaufania.
Evie uniosła brwi, cierpliwie czekając na dalsze wyjaśnienia.
– Twój wygląd sprawia, że naprawdę ciężko cię podejrzewać o cokolwiek. To bardzo mocny atut, a przynajmniej w tej sprawie.
Evie była posiadaczką filigranowej urody, która w żaden sposób nie odzwierciedlała jej prawdziwego, podłego charakteru. Po tak kruchej i niewinnie wyglądającej osóbce trudno spodziewać się podstępu. Szokować musiały również jej umiejętności w walce. Faktycznie, na pierwszy rzut oka Evie pasowała jak ulał do owego zadania. Ogromny problem tkwił jednak w zachowaniu młodej kobiety. Była niczym piękny, szlachetny i rzadki kamień, tylko wybitnie ciężki do oszlifowania.
– Misja nie potrwa zbyt długo. Musisz po prostu przebywać wśród nich, musisz ich słuchać. Musisz notować w głowie wszystko, co wyda ci się istotne dla sprawy. Chcemy też, żebyś dowiedziała się, kto obecnie zarządza szajką i kto sprowadza cudzoziemców do kraju. To wszystko. – Rozłożył ręce. – A potem dopiero porozmawiamy o twojej profesji.
– Nie jestem złodziejem, panie, więc w jaki sposób miałabym udawać jedną z nich?
Kanclerz pochylił się.
– Dlatego posłuchaj mnie teraz uważnie, Evie…
Kanclerz od dawna wnikliwie przyglądał się raportom z treningów Evie i Tristana. Znał aż zbyt dobrze ojca tych dwoje, dlatego nie mógł dopuścić, by historia zatoczyła krąg. O ile Tristan nigdy nie sprawiał większych kłopotów, tak Evie od czasu do czasu przejawiała dziwne zachowania. Dziewczyna, oprócz wielu, naprawdę interesujących umiejętności, posiadała szereg wad. Taryn pewnego dnia opisał swoją uczennicę jako osobę opryskliwą, niewdzięczną, wyjątkowo nieczułą oraz egoistyczną, a także niezdolną do pracy zespołowej. I mimo tego stwierdzenia był skory prosić samego Króla o szansę dla siostry Tristana.
Kanclerz skrycie liczył, że Evie nie zda egzaminu i wówczas problem rozwiąże się sam. Tak się jednak nie stało, nad czym ubolewał. Postanowił więc zatrzymać dziewczynę w kraju, dopóki nie zajdzie w niej widoczna zmiana. Trochę nakłamał w momencie, gdy przyznawał dziewczynie misję, jednak wszystko co zrobił, zrobił dla jej dobra.
– Może życie w biedzie jakoś na nią wpłynie – powiedział Kanclerz do zatroskanego Taryna tuż po zakończeniu spotkania z adeptami. – Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby przejść obojętnie obok głodnych i schorowanych dzieciaków. Coś musi w niej drgnąć. Musi – mówił. – Złodzieje bardzo szybko ją złamią. Zwłaszcza Elias. Będzie jej ciężko, ale wróci potulna niczym owieczka.
– Oby – skwitował Taryn.

~*~
Przebywała na obszarze zajmowanym przez gildię od ponad dwóch tygodni. Mieszkała w domu dawnego złodzieja – Eliasa. Udawała jego siostrzenicę wysłaną przez rodzinę, by pomóc niedołężnemu starcowi w codziennych czynnościach.
Elias cieszył się szacunkiem wśród innych kieszonkowców, dlatego, kiedy niektórzy podejrzliwi zaczęli wypytywać o Evie, mężczyzna szybko przekonał ich, że dziewczyna należała do osób godnych zaufania. Niestety, ze względu na spore trudności z poruszaniem nie zajmował się już swoim fachem i niewiele wiedział o obecnych poczynaniach złodziei. Niemniej jednak w dalszym ciągu zamieszkiwał terytorium frakcji, a o to właśnie chodziło Kanclerzowi.
Zakon nie zdradził Eliasowi, w jakim celu przybyła do niego Evie – i, szczerze mówiąc, mężczyzna nie był tym jakoś szczególnie zainteresowany. Grunt, że Kanclerz płacił mu niebotyczne sumy za dyskrecję. Grunt, że miał na kurwy i rum, którym upijał się do nieprzytomności. Grunt, że mógł wysługiwać się Evie, gdy tylko naszła go taka ochota. Reszta mało Eliasa obchodziła.
Evie ciężko znosiła mieszkanie w domu starca. Traktował ją znacznie gorzej niż traktowano służącą i obrażał ją na każdym możliwym kroku. Szybko przekonała się, że Elias nie był wcale tak słaby i schorowany, jak usiłował wszystkim wmówić. W miarę rozsądku pozwalała sobą pomiatać. Zaciskała zęby, odgrywając rolę grzecznej i pomocnej dziewczynki.
Teraz wracała do domu – jeżeli w ten sposób mogła nazwać gildię złodziei – po zakończonym spotkaniu w Świątyni. Tristan postanowił odprowadzić siostrę, a przynajmniej do głównej arterii. Rodzeństwo nie rozmawiało ze sobą ostatnimi czasy, ponieważ Evie nie chciała niepotrzebnie narażać misji na niepowodzenie.
Nakreślała właśnie bratu sytuację panującą w dzielnicy portowej. Dostrzegła nietypowe zachowanie Tristana, dlatego łypnęła na mężczyznę – był podejrzanie rozbawiony.
Evie bardzo się zaangażowała – traktowała zadanie poważnie, zamierzała podejść do sprawy profesjonalnie. Tristan wiedział, że w rzeczywistości misja, którą Zakon przydzielił jego siostrze, nie wymagała żadnego poświęcenia. Obecnie Sava zmagała się z innymi, znacznie poważniejszymi problemami, lecz Rada musiała zataić to przed młodymi adeptami.
Tristan wiedział o obawach Kanclerza. Wiedział, dlaczego Rada nie przyznała Evie profesji. Z jednej strony było mu żal siostry, z drugiej – zasłużyła sobie na to.
– Mam się zamknąć? – Słowa Evie zabrzmiały chłodno.
– Dlaczego? Mów, mów. Przecież słucham.
Zmrużyła oczy.
– No mów wreszcie – ponaglał ją brat.
Westchnęła, rozglądając się po okolicy. I tak zbliżali się już do głównej arterii. Zostało im niewiele czasu.
– Stary na niewiele się zdaje, chociaż czasem coś tam podpowiada, gdy jest trzeźwy…
– Stary to Elias?
Evie zlekceważyła pytanie.
– Wskazał kilku dość dziwnych mężczyzn, podał kilka miejsc. Niczego jeszcze nie zdążyłam dokładnie sprawdzić, ale zajmę się tym w najbliższym czasie.
– Co z tymi mężczyznami? – dopytywał się.
– To imigranci. Są tutaj od kilku tygodni, mieszkają w okolicach portu i raczej nie pokazują się za dnia. Widać, że są obcy. Mają ciemniejszą karnację, ciemniejsze włosy i oczy, są bardzo szczupli i wysocy, są wyżsi niż nasi mężczyźni. Większość nie rozumie naszego języka. Nie są też przyzwyczajeni do naszej pogody. Sama ich obecność tutaj jest dość niepokojąca, lecz istnieje coś, czego obawiam się znacznie bardziej.
– To znaczy?
– Zwykle ludzie, którzy uciekają do stolicy, robią to, żeby polepszyć jakość swojego życia. Są biedni, schorowani, samotni, nie mają ze sobą niczego, nie są też wykształceni.
– No i co?
– Tych mężczyzn to nie dotyczy. Nie widziałeś ich, Tristan. Są silni, dobrze zbudowani, zadbani… Chociaż starają się wtopić w tłum i noszą obdarte ubrania, to ich postawa, ich sposób chodzenia czy mówienia świadczy o tym, że nigdy w życiu nie zaznali prawdziwej biedy.
– Hm, całkiem ciekawe.
– Myślę, że gildia może faktycznie mieć jakiś interes w sprowadzaniu imigrantów do stolicy, ale jeszcze nie wiem, jaki. Oczywiście poza pieniędzmi.
Tristan zatrzymał się niespodziewanie.
– Mówiłaś o tym Kanclerzowi?
– Oczywiście.
– Co zamierzają z tym zrobić?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Kanclerz dziwnie się zachowywał. Zbył mnie. Powiedział, że mam wykonywać swoją misję tak, jak robiłam to do tej pory. Co o tym sądzisz?
Minęło trochę czasu, nim Tristan wreszcie odpowiedział:
– Kanclerz wie, co robi. Widocznie te informacje nie są zbyt istotne. Może już wcześniej o tym wiedział.
Evie uniosła brwi w geście zaskoczenia.
– Co ty mówisz, Tristan…
– Na mnie już pora. Zobaczymy się za kilka tygodni.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło, rozczochrał włosy siostrze i ruszył w drogę powrotną.

Leżał na ziemi. Poobijany i zakrwawiony, a jednak wciąż się śmiał, co tylko dodatkowo rozwścieczyło mężczyzn stojących nad nim.
– Gnoju! – rzucił jeden z nich, po raz kolejny kopiąc Jaspera w brzuch. – Słyszałeś, gnoju?! Oddasz mi wszystko! Wszystko, co do grosza! – krzyczał.
– Wystarczy! – stwierdził drugi, chwytając kamrata za barki i odciągając go od ofiary. – Strażnicy się zbliżają – szepnął mu do ucha. – Lepiej go tu zostawmy. Lepiej już chodźmy…
Lecz tamten wyrwał się z uścisku,  podszedł do Jaspera, złapał go za koszulę i zaczął nim potrząsać.
– A jak jeszcze raz zobaczę, że się kręcisz koło mojej córki, ty…! – Splunął. Potem wstał i wygładził dłońmi koszulę, wciąż patrząc na młodego złodzieja wilkiem. – Ścierwo!
– Naprawdę powinniśmy iść – odezwał się trzeci z nich. – Przykujemy uwagę straży…
I chwilę później już ich nie było.
Jasper długo leżał w bezruchu, próbując zebrać siły. Miał zakrwawioną twarz, pięści, w niektórych miejscach również ubranie. Nie czuł się jednak aż tak tragicznie, jak zapewne musiał wyglądać. W przeszłości znosił znacznie gorsze i boleśniejsze rzeczy, tak więc kolejne pobicia nie robiły już na nim żadnego wrażenia.
Przechodnie mijali go zupełnie obojętnie – nikt nie podszedł, nikt nie spojrzał, nikt nie zainteresował się losem młodego złodzieja. Raz. Jeden jedyny raz jakaś kobieta rzuciła kąśliwie uwagą, że mógłby się przesunąć, bo tylko tarasuje przejście. Polecił jej wtedy, żeby zajęła się własnymi sprawami i na tym się skończyło.
Obcych traktowano tu inaczej. Savończycy przejawiali trzy rodzaje zachowań. Jedni bali się innych, dlatego usilnie próbowali udawać, że w ogóle ich nie dostrzegają. Drudzy gardzili nimi, poniżali, uważali się za lepszych, wybuchali agresją. Trzeci byli po prostu ciekawi.
Jasper w zeszłym miesiącu zwinął pewnemu kupcowi dowód tożsamości. Jednak zbyt wiele rzeczy nie pokrywało się z prawdą – na przykład rysopis czy chociażby więzy rodzinne. Mimo wszystko młody złodziej postanowił zachować dokument, żeby potem stworzyć własny i wreszcie stać się pełnoprawnym Savończykiem. W przeciwnym razie mógłby poruszać się po mieście jedynie nocą, albo żyć w cuchnących, zapomnianych dzielnicach, gdzie rządziło bezprawie, czyli właśnie w takiej jak ta.
Nieważne, że wyglądał zupełnie inaczej niż typowy Savończyk. Znał za to doskonale ich język, znał też obyczaje. Wiedział, jak bardzo mentalność tych ludzi różni się od jego nacji. Wiedział to wszystko.
Obrócił się na brzuch, później wsparł na dłoniach i stopniowo unosił do siadu. Był cały obolały, miał zapaskudzoną krwią koszulę. Uśmiechnął się, gdy wreszcie stanął na równych nogach. Chwiejnym krokiem ruszył wzdłuż uliczki. Musiał się przebrać i coś zjeść.
Doszedł wreszcie do placu przy głównej arterii, miejsca, gdzie dzielnica centralna stykała się z dzielnicą biedoty.
Lawirował pomiędzy straganami, zagadywał, czarował, mamił, żeby tylko zrzucić z siebie łatkę groźnego intruza, żeby tylko przez chwilę uznali go za swojego. Przy okazji ładował do kieszeni owoce, zabrał też kilka błyskotek i świeżą koszulę. Przemył twarz w beczce z wodą, nie pytając nikogo o pozwolenie. Przebrał się i usiadł w cieniu, opierając się o kojąco chłodne mury jednej z chat.
W Savie panowały tylko dwie pory roku. Niedługo zakończy się lato i nadejdzie siedem miesięcy nieustanych mrozów. Jasper zastanawiał się teraz, jak sobie z tym poradzi. Przejście pomiędzy porami roku było niezwykle gwałtowne i wyjątkowo trudne do zniesienia dla organizmu człowieka.
Potrzebował też pieniędzy. I to dość pilnie. Musiał spłacić kilku wierzycieli, chociażby tych sprzed kilku godzin. Nie, żeby nie miał ani grosza, ale żal mu było dotykać funduszy zebranych na specjalną okoliczność.
Wtem coś mu mignęło – niewinna myśl, obraz, osoba.

Delikatnie dotknął jej ramienia. Obróciła się gwałtownie. Najpierw zobaczył zwykłe zaskoczenie, potem oczy dziewczyny rozszerzyły się szeroko, kiedy spojrzała na jego twarz. Bała się go. Szybko jednak zdołała stłumić w sobie to uczucie, zastępując je czymś innym – zaciekawieniem.
Obcy. Tuż przed nią stał obcy. Pierwszy intruz, którego zobaczyła za dnia, pierwszy, który tak bardzo oddalił się od portowej dzielnicy.
– O co chodzi? – zapytała spokojnie, świadoma tego, że nieznajomy może jej nie zrozumieć. Nie odpowiedział, przekrzywił tylko głowę, przypatrując się uważnie młodej kobiecie.
Przełknęła ślinę, potem uśmiechnęła się, chcąc rozładować to dziwne napięcie. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Dłonią dotknęła skórzanego pasa, ale szybko uświadomiła sobie, że odkąd rozpoczęła misję, nie nosiła przy sobie żadnej broni.
Przyjrzała się mu – był wysoki i dobrze zbudowany. Był też starszy od niej o siedem lub nawet osiem lat. Tak samo jak innych intruzów charakteryzowała go śniada cera, ciemny kolor włosów, oczu, brwi i rzęs. Jego wyraz twarzy wcale nie świadczył o tym, jakby zamierzał komukolwiek wyrządzić krzywdę. Jednak zaraz potem zerknęła na jego rozcięte usta, następnie dostrzegła liczne sińce i zadrapania na odsłoniętych częściach ciała i już wcale nie była taka pewna dobrych intencji tego mężczyzny.
– O co chodzi? – zapytała znowu, kończąc pobieżne oględziny. – Nic nie zrozumiałeś, hm? – Wsparła dłonie na biodrach. – Spodobałam ci się? Jak będę się do ciebie ładnie uśmiechała, to pewnie pomyślisz sobie, że cię polubiłam, no nie? – Przygryzła delikatnie wargę. Mężczyzna nadal przypatrywał się jej z zaciekawieniem. Słuchał Evie uważnie, jakby starał się pojąć choćby część wypowiadanych przez nią słów. – Nasz język jest pewnie dla was strasznie trudny. Wszyscy jesteście tak samo tępi – szydziła. – Tępaki, złodzieje i śmierdziele. – Uśmiechnęła się, on również. – To całkiem zabawne.
Mężczyzna zbliżył się gwałtownie. Stanął tak blisko, że Evie niemal czuła na skórze jego oddech. Nie odsunęła się, chciała zobaczyć, co zamierzał zrobić. Młody złodziej pochylił się, delikatnie położył dłonie w okolicach talii dziewczyny i wyszeptał:
– Zabawne to jest to, że jesteś zbyt brzydka, żebym podszedł do ciebie, nie mając ukrytego powodu.
Evie osłupiała. Spojrzała niepewnie na mężczyznę, ale nie ujrzała w jego oczach złości. Dostrzegła jedynie rozbawienie.
– Ale piersi masz całkiem ładne. Urzekły mnie, prawdę mówiąc. – Sugestywnie spojrzał w dół. – Tego się trzymaj. – Bez uprzedzenia chwycił w palce jasny kosmyk włosów dziewczyny i zaczesał go za ucho. Tym czynem do reszty wyprowadził Evie z równowagi.
– Zabieraj te brudne łapska! – krzyknęła, brutalnie odpychając złodzieja od siebie. – Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?
– A nieważne. Już mam, co chciałem. – Odwrócił się plecami do Evie i ruszył wolnym krokiem w kierunku portu. – A! – Przystanął i obejrzał się przez ramię.
– Co znowu? – zapytała, lecz tym razem jej ton głosu nie zachęcał zbytnio do nawiązywania rozmowy.
– Ta spinka w twoich włosach – mówił – jest srebrna, prawda? Jest wysadzana drogimi kamieniami?
– Szafirami, bo co?! – syknęła. – To prezent! Nic ci do tego!
– Szafiry, mhm, tak właśnie myślałem – powiedział bardziej do siebie niż do Evie. – Zastanawiałem się tylko, czy była bardzo droga. – Uśmiechnął się nad wyraz sztucznie. – No nic, miłego dnia.
Evie pomyślała, że jeżeli jeszcze pomacha jej na ,,do widzenia”, wówczas rzuci w niego cegłą, lecz tym razem faktycznie odszedł.
Przeczesała dłonią włosy, chcąc odgarnąć z twarzy kosmyki, które już jakiś czas temu wysunęły się z długiego warkocza. Wtedy dopiero to sobie uświadomiła. Dokładnie wymacała całą głowę, wymacała szyję, wymacała pas i wszystkie kieszenie w płaszczu.
Nie było srebrnej, drogiej spinki, nie było też sakiewki ze złotymi monetami.
Naraz zalała ją fala gorąca tak potężna, że zrobiła się cała czerwona. Tak czerwona, jak ta cegła, którą jeszcze chwilę temu zamierzała w niego rzucić.
– Złodzieju… – syknęła, zaciskając zęby.

Najpierw cicho zapukała. Potem uznała, że to śmieszne i otworzyła drzwi chaty solidnym kopnięciem. Wcześniej musiała przekupić starego Eliasa beczką rumu, żeby zdradził jej nazwisko oraz  miejsce pobytu młodego złodzieja.  
– Drake! – krzyknęła, stając w progu.
– Brzydka dziewczynko, której imienia nawet nie znam? – Niewzruszony siedział przy stoliku pośrodku pokoju, w skupieniu przyglądając się rozłożonym na blacie listom. Evie odniosła wrażenie, że się jej spodziewał.
– Okradłeś mnie! – Stanęła tuż przed nim z założonymi rękoma.
– No…
Odpowiedź Jaspera zbiła ją z tropu. Nikt nigdy nie wyprowadził Evie z równowagi tak umiejętnie jak on i to w tak krótkich odstępach czasu.
– Okradłeś mnie! – powtórzyła, uderzając pięścią w stół. Lekceważąca postawa mężczyzny doprowadzała ją do szewskiej pasji.
– Już się przyznałem. Jesteś głucha czy głupia?
– Jak śmiesz?!
– Nie krzycz, nie lubię krzykliwych ludzi. I zamknij drzwi. Co za brak kultury…
– ODDAWAJ! – wrzasnęła i podeszła do mężczyzny, chwytając go za kołnierz koszuli. Śmiał się. Bezczelnie się z niej śmiał.
– Niby co? Jesteś tak biedna, że się prawie popłakałem. Swoją drogą całkiem długo szukałaś informacji o mnie. Sądziłem, że przyjdziesz trochę wcześniej.
– Spinka – wycedziła, zbliżając swoją twarz do jego twarzy. – Oddaj. Moją. Spinkę.
– A, to – odparł, jakby dopiero teraz go oświeciło. Postanowił jakoś załagodzić wściekłość Evie. Delikatnie ujął zaciśnięte pięści dziewczyny w swoje dłonie i odsunął ją od siebie. – Zaraz pęknie ci żyłka – powiedział spokojnym tonem. – Jakoś się dogadamy, usiądź sobie – polecił, ruchem głowy wskazując łóżko. Potem stwierdził, że mogła to źle odebrać. Chociaż stała już w bezpiecznej odległości od Jaspera, nadal wpatrywała się w niego z wściekłością. Była czerwona na twarzy i oddychała płytko.
Nie chciał jej denerwować, takie rzeczy wychodziły mu zupełnie mimowolnie. Nie wiedział, kiedy dokładnie zaczął dogryzać dziewczynie i nie potrafił też tego zakończyć.
Rozparł się wygodnie na krześle i zaczął wnikliwie przyglądać się Evie.
– Coś nie daje mi spokoju – odezwał się znowu. – Mieszkasz w gildii, jesteś siostrzenicą wybitnego złodzieja, a tak łatwo się dałaś. Jak to możliwe?
Uspokoiła się. To dobrze. Młody złodziej wstał energicznie i ponownie zbliżył się do Evie. Tym razem pozostała niewzruszona. Przypatrywała się mu, tak samo jak on przypatrywał się jej.
– Ja też sprawdzam różne rzeczy, gdy coś mi nie pasuje – dodał po chwili. – Jesteś zadbana, masz lśniące włosy – mówiąc to, przesunął palcami po długim warkoczu Evie. – Masz nienaganną cerę. – Uszczypnął ją w policzek i bynajmniej nie zrobił tego w delikatny sposób. – Żadnych ubytków w uzębieniu… – powiedział i musnął kciukiem wargi dziewczyny. Evie uznała, że przekroczył właśnie cienką granicę, dlatego szybko strąciła jego dłoń, nie odezwała się jednak ani jednym słowem, nie spuściła też wzroku z twarzy mężczyzny. – Chodzisz wyprostowana, dumna… – kontynuował młody złodziej. – I żadne łachmany tego nie zmienią. Nie pomoże nawet to, że przestałaś się myć. – Pochyli się nad dziewczyną i kilkakrotnie pociągnął nosem. – Poważnie, dziewczyno, już czas się wykąpać…
– Moja cierpliwość się kończy, Drake. – Chłód w jej głosie nie wróżył niczego dobrego. Nie żartowała i zdawał sobie z tego sprawę. Wycofał się, ponownie zasiadając przy stole.
– A nieważne,  dopóki nie będziemy sobie wchodzić w drogę, nie zamierzam nikomu mówić, że jesteś mocno podejrzana.
– Jakie to miłe z twojej strony – ironizowała.
– Prawda?
– Wracając do mojej spinki…
Jasper zamyślił się na chwilę.
– Oddam ci ją, jeżeli dostarczysz mój list.
Uniosła brwi.
– Co proszę?
– To tylko list, jakoś szczególnie się przy tym nie zmęczysz.
– Chyba śnisz!
– Tak albo nie. Jeśli nie chcesz, możesz już sobie iść – powiedział stanowczo. Oparł łokcie na blacie stołu, splatając dłonie tuż przed twarzą. Czekał.
– Niech będzie. – Zgodziła się od niechcenia. Spinka była dla niej wyjątkowo cenną rzeczą, jedyną pamiątką po zmarłej matce. Prędzej czy później ją odzyska. Nieistotne jakim kosztem.
– Umiesz czytać? – zapytał niespodziewanie. – Nie, nie umiesz – stwierdził szybko i uśmiechnął się złośliwie. – Może i nie jesteś skrajnie biedna, ale aż takiej inteligencji to bym się po tobie nie spodziewał.
Puściła tę uwagę mimo uszu.
Jasper, nie tracąc czasu, wyciągnął czysty pergamin, wziął do ręki pióro i umoczył je w atramencie. Potem szybko i niezgrabnie nakreślił kilka słów, dokładnie złożył kartkę i wrzucił ją do koperty, którą opatrzył wyjątkowo niezgrabną pieczęcią. Nie napisał jednak adresu. Po prostu wręczył list Evie, wypchnął ją na zewnątrz i krzyknął:
– Pośpisz się, dziewczynko! Na co ty jeszcze czekasz, przecież to pilne!
Obróciła się na pięcie, ale wówczas Jasper zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
– Chwila! Przecież nie powiedziałeś mi nawet, dokąd mam iść! – Usłyszała zgrzyt zamka. – Drake! – krzyczała, lecz nie doczekała się już odpowiedzi. Zdenerwowana rozerwała pieczęć i przeczytała krótką, ale jakże ubliżającą jej wiadomość:

Droga Evie,

jesteś idiotką.

Z wyrazami anty-szacunku,
Jasper Drake

– Otwieraj! Otwieraj! Słyszysz mnie?! – wrzeszczała, uderzając pięściami w drewniane drzwi. – Otwieraj!
– Niestety, nikogo nie ma w domu, proszę przyjść później.
– Przyjdę – syknęła. – Przyjdę z siekierą. Najpierw porąbię te drzwi, a potem twoją głowę!
– Ej, brzydulo! A mówiłaś, że nie umiesz czytać...

~*~
Zadowolony Jasper szedł wolnym krokiem w kierunku domu. Kieszenie płaszcza zapełnił po same brzegi – i to nie tylko złotymi monetami. Okradł właśnie biuro należące do męża szlachcianki, z którą spotykał się przez pewien czas. Kobiety nie grzeszyły zbytnią mądrością, o czym wiedział doskonale, bazując na zdobytym przez siebie doświadczeniu. Nie spodziewał się jednak aż takiej naiwności.
Zwykle obierał za cel mężatki – nie byle jakie, bo żony bankierów, kupców, urzędników, czasem również ważniejszych gwardzistów. Bogaci mężowie byli na tyle zaaferowani ciągłym pomnażaniem majątku, że mało ich interesowała sytuacja rodzinna.
Najłatwiej szło Jasperowi ze szlachciankami. Arystokraci zawierali małżeństwa dla zachowania linii pokrewieństwa lub dla utrzymania aliansów politycznych. Nie mógł się więc powstrzymać, by tego nie wykorzystać.
Ponieważ Jasper w rzeczywistości posiadał wysokie wykształcenie, znał ogólnie panujące zasady etykiety i miał smykałkę do biznesu, szybko wkupywał się w łaski lokalnych szlachciców, odgrywając rolę wpływowego człowieka. Uwielbiał moment, w którym opowiadał wymyślone, często zupełnie nieprawdopodobne i nielogiczne historie, a mimo to ludzie słuchali ich z zapartym tchem. Odczuwał wtedy satysfakcję. Przyjemność sprawiał mu fakt, że potrafił jawnie zrobić idiotę nawet z wykształconego arystokraty. Poza tym kochał złoto i ciekawe nowinki, a tacy urzędnicy mieli jedno i drugie. Jasper żerował na uprzywilejowanych bogaczach, wysysając z nich absolutnie wszystko.
Zatrzymał się niespodziewanie i zawrócił. Z powodu dobrego nastroju postanowił odwiedzić pewną osobę. Ot, żeby odprężyć się po tak ciężkim i pełnym wrażeń dniu. Lubił od czasu do czasu wpaść do domu kurtyzan – i dla fizycznej przyjemności, i dla zdobycia nowych informacji. Kurtyzany, wbrew pozorom, mówiły i wiedziały całkiem sporo, wystarczyło wynagrodzić je odpowiednimi błyskotkami.
Przyśpieszył kroku, okrywając się szczelniej grubym płaszczem. Nie przepadał za tą częścią kontynentu. W dalszym ciągu nie mógł przywyknąć do mrozów i nieustannych opadów śniegu. Stamtąd, skąd pochodził, gdzie się wychowywał, zimy bywały raczej łagodne, a pogoda nie przyprawiała mieszkańców o nieustanną depresję. Istniał też drugi powód. Jasper już kiedyś odwiedził Savę – dawno, naprawdę dawno temu, z ojcem i matką.
Bez sensu teraz o tym wspominać… – upomniał się zawczasu.
Wyciągnął srebrną spinkę przyozdobioną ciemnoniebieskimi kamyczkami i chwilę obracał ją w dłoni. Ta dziewczyna, Evie, mogła współpracować z organizacją, która go ścigała. Co prawda w Savie nikt jeszcze nie przejrzał jego prawdziwych zamiarów, ale nie miał przecież stuprocentowej pewności, że dziewczyna pochodziła właśnie stąd. Być może przyjechała za nim ze wschodu – tam chyba najbardziej sobie nagrabił. W każdym razie z pewnością nie była tym, za kogo się podawała. Szkoda. W normalnych okolicznościach pewnie jakoś skorzystałby z ich znajomości, jednak tym razem nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować.
Jasper nauczył się kraść i oszukiwać jeszcze wtedy, kiedy nie musiał tego robić, żeby przetrwać. Pochodził z dobrego, szanowanego rodu. Wszystko zmieniło się diametralnie w dniu śmierci jego rodziców. Nie rozpaczał, nie szukał nigdy zemsty, chociaż może powinien? Dziś, dzięki swoim umiejętnościom, posiadał wystarczającą ilość złotych monet, by przekupić urzędnika i ponownie nadać sobie tytuł szlachecki. Mógł. Mógł, lecz nie zamierzał tego robić. Wówczas mówiono by o nim częściej i głośniej, niż faktycznie byłoby to konieczne. Poza tym miał długi. Miał całe multum długów, a nie każdy z nich dało się spłacić pieniędzmi.
Minął główną arterię, Świątynię, marszand i budynek kowala, a potem przeszedł do biedniejszej dzielnicy. Już z daleka zobaczył, że nieopodal gospody panuje dziwne zamieszanie. Podszedł nieco bliżej i spostrzegł kilku pijanych mężczyzn, którzy niewątpliwie szykowali się do mordobicia. Westchnął ciężko i przystanął, przypatrując się im uważnie. Spokojnie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Rozejrzał się po okolicy, czy istniało inne, lepsze przejście. Niestety, wąskie, nieoświetlone, śmierdzące odchodami uliczki nie gwarantowały bezpieczeństwa po zmroku. Jasper nie chciał, żeby wciągnęli go w bójkę, ponieważ w kieszeniach płaszcza chował cenne przedmioty. Przemyślał wszystko i ostatecznie postanowił przeczekać najgorsze.
Wtedy też dostrzegł ją i coś ścisnęło go za serce.
– Cześć – zagaił, przykucając i zrównując się z dziewczynką. – Jak masz na imię? – zapytał.
Może nie odpowie? Może nie będzie chciała z nim rozmawiać?
Podszedł do niej, bo wyglądała na zziębniętą. Ubrana została w cienką, chociaż długą do kostek sukienkę i stanowczo zbyt duże buty, co raczej w ogóle nie chroniło jej przed zimnem.
– Malko – powiedziała i podkuliła kolana pod samą brodę. – A ty?
– Jasper – odpowiedział. – Ile masz lat, Malko? – zapytał znowu.
– Nie wiem.
– Hm, na moje oko… może sześć, albo mniej. W sumie... nie znam się na dzieciach.
Była bardzo drobna i wychudzona. Posiadała niespotykanie długie, jasne, niemal całkowicie białe włosy i ogromne oczy w kolorze ametystu. Miała mleczną cerę, czym raczej nie wyróżniała się spośród innych dziewczynek w Savie. Uwagę Jaspera przykuła jednak głęboka rana biegnąca od lewego kącika ust aż do skroni. Potem przeniósł wzrok na szyję dziewczynki – dostrzegł wówczas liczne sińce i zadrapania. Bez namysłu chwycił Malko za dłonie i podciągnął jej rękawy – zastał podobny widok.
Raptownie dźwignął się z kucek i wziął haust mroźnego powietrza. Zrzucił z ramion płaszcz, ale tylko na chwilę. Niestety, nie mógł jej go dać ze względu na zawartość kieszeni, lecz postanowił ściągnąć z siebie wszystkie trzy, ciepłe koszule, które nosił pod spodem.
Ktoś ją bił. Większość ludzi, a przynajmniej w Savie, nie uważała przemocy za coś szczególnie niestosownego. Dziecku należało czasem przyłożyć, mniej lub bardziej, w końcu sobie na to zasłużyło. Na przykład ojciec Jaspera ubóstwiał cielesne kary. Uwielbiał pastwić się nad synem i żoną.
– Ładnie – stwierdził i uśmiechnął się szeroko, kiedy już pomógł dziewczynce wgramolić się w nowe ubrania. Wyglądała koszmarnie, wszystko wisiało na niej jak na kościotrupie, a gdy wstała, materiał sunął za nią po śniegu. Malko odwróciła się do Jaspera i odwzajemniła gest. Grunt, że było jej teraz chociaż troszeczkę cieplej.
– Malko, powiedz, co tutaj robisz?
– Czekam.
– Na kogo?
– Na tatusia.
– Gdzie jest twój tata?
Dziewczynka wyciągnęła rękę i wskazała palcem gospodę. Jasper spojrzał w kierunku budynku – bójka dobiegła końca. Na zewnątrz pozostało trzech mężczyzn: jeden z nich leżał płasko w śniegu, a pozostała dwójka siedziała na schodach, głośno śpiewając.
– Jest w środku? – zapytał, jednak Malko pokręciła głową.
– To ten w czerwonej kurtce – powiedziała.
– Zaczekaj chwilę.
Dziarskim krokiem ruszył w kierunku awanturników. Podszedł do mężczyzny leżącego w śniegu, chwycił go mocno za ubranie i postawił do pionu. Ojciec dziewczynki jakoś nieszczególnie orientował się w zaistniałej sytuacji, nie potrafił też samodzielnie ustać na nogach. Jasper potrząsnął nim kilkakrotnie, potem przyszpilił do ściany i porządnie zdzielił po twarzy, ale i to nie przyniosło oczekiwanego efektu. Mężczyzna tylko błądził nieprzytomnym wzrokiem gdzieś po okolicy, śmiał się i nieustannie czkał. Jasper westchnął z rezygnacją i wypuścił ojca Malko. Pozbawiony podpory mężczyzna zatoczył się do tyłu i ponownie upadł na ziemię.
Podirytowany wrócił do dziewczynki. No i co on miał z nią teraz zrobić? Trzęsła się z zimna, raz po raz pocierając dłońmi ramiona. Pewnie była głodna. Musiała być. Stanął tuż przed Malko i spoglądał na nią z góry. Widział te ogromne oczy o barwie przypominającej ametyst, widział to błagalne spojrzenie.
– Chodź – odezwał się w końcu i uśmiechnął się delikatnie. – Pójdziemy coś zjeść.
Ruszył przodem, a po chwili poczuł, że cudza, maleńka i wyjątkowo zimna dłoń zacisnęła się na jego dłoni. Dziewczynka przez chwilę przyglądała się Jasperowi tak, jakby obawiała się reakcji młodego złodzieja na ten drobny gest. Nie zaprotestował. Zawrócił w stronę głównej arterii – to lepsza i o wiele bezpieczniejsza dzielnica niż ta, w której znajdowali się obecnie. Będzie musiał wydać nieco zarobionego dzisiaj grosza na tą małą. Trudno. Gdyby chodziło o niego, pewnie zwinąłby coś po drodze z kupieckich stoisk i tyle. Jednak stoiska już dawno zamknięto, tak samo jak połowę jadłodajni w mieście.
Przyśpieszył kroku. Wtedy też spostrzegł, że dziewczynka kuleje i szybsze poruszanie sprawia jej trud. Początkowo nie wiedział, co zrobić, potem wziął Malko na ręce i posadził sobie na biodrze. Była lekka, zbyt lekka. Objęła Jaspera za szyję, kładąc jednocześnie głowę na męskim ramieniu i wówczas tajemnicza siła ponownie ścisnęła go za serce. Szli tak dłuższy czas. Dziewczynka przysypiała, wtulając się w niego mocno, dlatego nie odezwał się już ani jednym słowem.
Nie powinien był jej zabierać. Nie powinien był z nią rozmawiać, interesować się. Nie, inaczej... Nie powinien był w ogóle do niej podchodzić, spoglądać w jej kierunku. Istniały przecież sprawy, które go nie dotyczyły, a to właśnie jedna z takich spraw. Postanowił zająć się bachorem, podczas gdy sam posiadał poważne problemy i całą masę długów.
Przy głównej arterii znalazł wreszcie otwartą karczmę. W okolicy, o dziwo, nie dostrzegł żadnych pijaków, ani nawet ludzi skorych do rozpoczęcia bójki. Właściwie nie dostrzegł nikogo, z wyjątkiem pięciu strażników pilnujących porządku w dzielnicy. Cóż, za takie dogodności z pewnością zapłaci trzykrotnie lub nawet czterokrotnie więcej. Trudno.
Postawił Malko na ziemi, chwycił ją za dłoń i wspólnie weszli do środka. Tak jak przypuszczał, karczmarz przyczepił się do dziewczynki. Jakieś trzydzieści minut temu wybiła północ. Szlajanie się z dzieckiem po różnorodnych lokalach o tak później porze było najwyraźniej nie na miejscu. Jasper znał bardzo proste rozwiązanie tego problemu, znał złoty środek. Bez słowa rzucił mężczyźnie sakiewkę zapełnioną monetami i w mgnieniu oka z niechcianego gościa stał się ulubionym klientem.
Zajęli miejsce w kącie sali, z dala od innych, tuż przy kominku. Półmrok panujący w pomieszczeniu, a także niewielka liczba klientów napawały Jaspera dziwnym spokojem. Zamówił to, co jedli wszyscy – górę mięsa i grzane wino. To naprawdę rarytas, nawet jak na centralną, drogą dzielnicę, zważając na porę roku i późną godzinę.
Rozparł się wygodnie na krześle i czekał, bębniąc palcami o drewniany blat stołu. Spojrzał na dziewczynkę – pozbyła się właśnie jednej warstwy ubrania. On również odczuwał ciepło, lecz pod płaszczem nie miał już nic, a nie zamierzał świecić nagim torsem przed wszystkimi.
Błądząc wzrokiem, zatrzymał się na długich, falowanych, płowych włosach, które dostrzegł po drugiej stronie karczmy. Ich właścicielka siedziała odwrócona tyłem do Jaspera. Nie widział, z kim rozmawiała, ponieważ filar podtrzymujący strop skutecznie mu to uniemożliwił. Zmrużył oczy i wsparł głowę na pięści. Przypatrywał się jej nad wyraz wnikliwie, chcąc myślami zmusić kobietę do odwrócenia twarzy. Nie oderwał wzroku nawet wtedy, gdy karczmarz podał mu gorący posiłek. Zachowanie Jaspera po pewnym czasie udzieliło się również małej Malko.
– Kto to? – zapytała z wyraźnym zaciekawieniem w głosie.
– Problem.
– Problem? – powtórzyła, mlaszcząc głośno. Potem na moment zamarła w bezruchu. Intensywnie zastanawiała się nad tym słowem, jakby było ono namacalne, jakby mogła je chwycić, by potem obracać w dłoniach. – Dziwne imię – stwierdziła wreszcie. – Nie podoba mi się.
Naraz drzwi otworzyły się z impetem i do środka wkroczyło czterech, rosłych mężczyzn. Nikomu nie umknął owy fakt, ponieważ wszelkie możliwe pary oczu skierowały się ku wejściu. Wszelkie, z wyjątkiem oczu Jaspera. Ona również musiała spojrzeć – na chwilę, ale musiała spojrzeć.
Nie pomylił się. Od samego początku wiedział, z kim miał do czynienia.

– Dlaczego się tak uparłaś? – zapytał Tristan, upijając łyk przyjemnie chłodnego piwa. Był spokojny. Spokojny i uśmiechnięty. Jak zawsze zresztą. – Miałaś tylko słuchać i obserwować, Evie. – Odstawił kufel, pochylając się w kierunku młodszej siostry. – Miałaś się tylko dowiedzieć, kto zarządza szajką złodziei i dlaczego nagle przestali z nami współpracować. Nic poza tym.
Tristan posiadał liczne powody do zadowolenia. Awansował, razem z Haną przeprowadził się do nowego, lepszego domu, ludzie darzyli go szacunkiem, a Zakon wraz z Kanclerzem liczyli się z jego zdaniem. Nie rozumiał i już nigdy nie zrozumie, jak to jest, żyć w cudzym cieniu.
Evie milczała, nie znając dokładnej odpowiedzi na zadane pytanie. Po prostu czuła. Czuła, że coś wisiało w powietrzu, że zbliżało się wielkimi krokami, lecz jeszcze nie potrafiła tego dokładnie zdefiniować.
– Intuicja? – zapytał znowu, i znowu nie doczekał się odpowiedzi. – Nie rób niczego głupiego.
Martwił się? Czy może jednak bał, że niepochlebna opinia o jego siostrze wpłynie na jego własną? Wiódł spokojne, poukładane życie i raczej nie chciał, by cokolwiek je zakłóciło.
– Minęły trzy miesiące – zaczęła wreszcie – a postępów brak. Nie wiem nawet, z której strony powinnam to ugryźć. Wydaje mi się, że… – urwała. – Jest w nim coś dziwnego, coś, co ewidentnie nie pasuje do całości. Taki nieprawidłowy fragment układanki. Z pewnością musi chodzić właśnie o niego. mówiła. – Na każdym spotkaniu proszę Zakon o zmianę misji. To wiesz co? To dołożyli mi do tego dodatkowe. Nosz szlag by ich trafił.
– Wydaje ci się, tak? – powtórzył Tristan, jakby z wypowiedzi siostry udało mu się wyłapać tylko te trzy słowa.
– Po czyjej jesteś stronie? – zapytała z wyraźną irytacją w głosie. – Staram się, dobrze? Nie podoba mi się życie wśród złodziei, bandziorów, pijaków, kurew i całej reszty marginesu społecznego. Nie podoba mi się życie w smrodzie. Nie podoba mi się ciągłe usługiwanie obleśnemu Eliasowi. Nic mi się nie podoba. Kanclerz mówił, że to tymczasowe, że potem wyślą mnie na południe, albo na wschód. Tymczasowe? – prychnęła. – A może ja mam wyższe ambicje? Może jestem znacznie lepsza, niż wszyscy zakładają? Czemu nie dadzą mi możliwości wykorzystania swojego potencjału?
Tristan zaśmiał się, co bardzo ją dotknęło. Już zamierzał ponownie chwycić kufel w dłoń, jednak Evie zdążyła go uprzedzić, strącając naczynie ze stołu w nagłym przypływie gniewu. Spojrzał na siostrę spode łba.
– Uspokój się. Musisz zwracać na siebie uwagę?
– Dlaczego nie chcesz mi pomóc? Nie proszę przecież o wiele. Znacznie szybciej zakończyłabym misję ze złodziejami. Co w tym złego? Kanclerz obiecał, że potem wyślą mnie poza mury, a ja tak bym chciała…
– Dobrze już – rzucił Tristan bez większego entuzjazmu. – Co wymyśliłaś?
Evie spędziła godziny, analizując różne opcje. W końcu zdecydowała się na coś brutalnego, a także niezbyt legalnego, lecz z pewnością wyjątkowo skutecznego. Mimo wszystko do realizacji celu potrzebowała pomocy. Pomocy kogoś doświadczonego, wpływowego oraz, co najistotniejsze, zaufanego.
– Mógłbyś go aresztować, prawda?
– Słucham?
– Mógłbyś go aresztować. Wiesz, przetrzymać kilka dni w celi, troszkę go poobijać, troszkę z nim porozmawiać. – Evie ściszyła nieco głos, widząc niedowierzanie malujące się na twarzy starszego brata. – To tylko część planu, ale w resztę wolałabym cię nie wtajemniczać.
– Evie…
Spodziewała się wykładu.
– Ten człowiek jest niewinny. Nie mamy żadnych, absolutnie żadnych podstaw do aresztowania. Gdyby Zakon się o tym dowiedział, wylecielibyśmy na zbity pysk! Zapomniałaś, że jako członkini Zakonu masz za zadanie pilnować porządku i przestrzegać prawa, a nie działaś przeciwko niemu? Dowody, Evie, dowody! Musisz mieć dowody!
Westchnęła z rezygnacją. Wlepiła wzrok w karczmarza, który lawirował pomiędzy stolikami tuż obok nich. No tak, innej odpowiedzi nie mogła przecież oczekiwać po uczciwym i szlachetnym Tristanie.
– Śledziłam go – mówiła – ale jest niczym duch. Przeszukiwałam jego dom, ale nie znalazłam niczego podejrzanego. Rozmawiałam z ludźmi, ale niewielu o nim słyszało, a nawet jeśli, to te informacje były zupełnie bezużyteczne. Nie sądzisz, że on zbyt dobrze stara się maskować jak na zwykłego kieszonkowca? Jeżeli kradnie, to przecież musi gdzieś chować swoje łupy, no nie?
– Chcesz znać moją radę?
Evie skinęła głową.
– Odpuść. Odpuść, zanim wpakujesz się w kłopoty. Nie ingeruj. Nawet, jeżeli facet faktycznie ma sporo brudu za uszami, nie ingeruj. Dowiedz się, kto zarządza szajką, a potem Kanclerz dotrzyma warunków umowy.
Długo siedzieli w milczeniu, nawet na siebie nie spoglądając. On miał swoje zdanie, tak samo jak i ona.
– Przyznam ci rację, choć z ogromnym bólem serca. – Obdarzyła mężczyznę doprawdy ślicznym, choć subtelnym uśmiechem. Ostatnio sporo ćwiczyła nad ogólną mową ciała. Doszła do wniosku, że całkiem nieźle radziła sobie z fałszywym przedstawianiem emocji.
Tristan zapomniał o najważniejszej rzeczy – kiedy Evie coś sobie ubzdurała, wówczas nie istniała na Świecie siła potrafiąca wpłynąć na decyzję kobiety.
– Masz charakter ojca – stwierdził niespodziewanie.
Zdenerwowała się natychmiast.
– Ojciec był czarną owcą, zakałą rodziny, egoistą i okrutnikiem. Twoim zdaniem jestem do niego podobna? – Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej w obronnym geście, patrząc na brata wilkiem. Ta rozmowa powinna czym prędzej dobiec końca, bo Evie niedługo przestanie za siebie ręczyć.
Znowu poczuła dziwne ukłucie, gdy spostrzegła niecodzienny wyraz twarzy Tristana. Chciała, żeby zaprzeczył, ale mężczyzna nie zamierzał tego uczynić.
– Zbyt wiele cech odziedziczyłaś po ojcu, siostrzyczko. Bardzo mnie to niepokoi. Bardzo.

Była strasznie wzburzona, wręcz kipiała ze złości. W końcu wstała i wyszła, mocno trzaskając drzwiami. Ponownie przykuła uwagę klientów lokalu, którzy z zaciekawieniem zerknęli w kierunku wejścia.
Jasper uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją. Niestety, niczego nie zdołał usłyszeć, ponieważ mówili zbyt cicho.  Podejrzanie cicho.
Przemknęło mu przez myśl, że mógłby podążyć za Evie. Może ukradkiem, a może podszedłby do niej otwarcie – jeszcze nie wiedział. Z drugiej strony, nie zostawiłby przecież małej Malko samej.
– Ej! Ej! Ej! – krzyknął, kiedy spostrzegł, że dziewczynka przyssała się do kubka z grzanym winem. Jasper w mgnieniu oka wyrwał jej naczynie z dłoni.
– Bardzo pyszne! – stwierdziła z uznaniem, uśmiechając się do niego szeroko. Na wargach i brodzie pozostał jej jeszcze całkiem wyraźny, purpurowy ślad po tym nikczemnym czynie.
– Nie wolno! – powiedział, po czym sam upił dość spory łyk. – To trucizna!
– Trucizna? – powtórzyła. – Ale mi smakowała. Dostanę więcej? – zapytała, oblizując palce po soczystym kawałku mięsa, które właśnie wepchnęła sobie do ust. Jasper zerknął na pusty talerz.
– Już zjadłaś?!
Dziewczynka w odpowiedzi skinęła głową i znów uśmiechnęła się szeroko.
– Strasznie się uwaliłaś, mała świnko – stwierdził, przesuwając swoją część kolacji w jej kierunku. Malko spojrzała na niego z niezrozumieniem. – Jedz – polecił, a kiedy zrozumiał, że to nie przekonało zbytnio dziewczynki, dodał: – Jakoś nie jestem głodny – skłamał. Pusty żołądek postanowił zalać grzanym winem. – Nie mówisz dużo, co? – zapytał. – Pewnie wolisz słuchać.
– Tatuś nie lubi, kiedy się odzywam.
– A mama?
– Mamusia śpi.
– Hm? – Jasper zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy dalsze drążenie tematu, to aby na pewno taki dobry pomysł. Dobry dla niego samego. Czasem mimowolnie czuł się odpowiedzialny za kogoś, chociaż zwykle nie miał ku temu żadnego powodu. Tak też się stało w tym przypadku. Nie potrafił wyzbyć się troski wobec Malko. – Co masz na myśli? – zapytał znowu.
– Latem tatuś bardzo krzyczał na mamusie. Potem do niej podszedł i ją uderzył. Potem mamusia upadła i zasnęła. Spała bardzo długo, a tatuś strasznie płakał. Tatuś powiedział, że mamusia już nigdy się nie obudzi. Potem przyszli jacyś panowie i ją zabrali. – Malko wzruszyła ramionami w ogóle nieprzejęta wypowiedzianymi przez siebie słowami. Niewiele jeszcze rozumiała. Jeszcze nie wiedziała, w jak okrutnym Świecie i czasach przyszło jej żyć.
Jasper nie zamierzał komentować sprawy. Opróżnił kubek i odstawił go na blat stołu.
– Muszę cię odprowadzić. Wiesz, gdzie mieszkasz, prawda?
– Przy wodzie, koło statków. Shen będzie leżał pod drzwiami – poinformowała Jaspera.
– Jaki Shen? I czemu ma leżeć pod drzwiami?
– No bo to piesek!
– Piesek? Nazwałaś pieska ,,Shen”, mała świnko?
Przytaknęła.
– A to źle? – zapytała z wyraźnym zaciekawieniem.
– Źle – powiedział Jasper. –  Shen był okrutnym człowiekiem, krąży o nim wiele legend. W Savie wspominanie o nim zostało zabronione. Tutaj nazywano go... chyba Uczonym. Większość ludzi sądzi, że Shen zmarł dawno temu, jednak ja jestem prawie pewien, że to nieprawda.
– Znałeś go? Znałeś Shena? – pytała, wpatrując się w młodego złodzieja z szeroko rozwartymi oczami. Jasper nie chciał udzielać jednoznacznych odpowiedzi.
– A nie wydasz mnie? O tym nie wolno mówić – szepnął konspiracyjnie do dziewczynki. W rzeczywistości niewiele sobie robił z rzeczy powszechnie zakazanych.
– Nie.
– No to chodź, opowiem ci po drodze do domu. – Wstał i zapiął płaszcz. – Słyszałaś może o tajemniczej wyspie, Malko? – zapytał, gdy opuścili już karczmę.

Wślizgnęła się do domu, mając nadzieję, że stary już śpi. Zaczepił ją jednak w drodze na piętro:
– Kurwo! – krzyknął, stając za jej plecami. Sapał głośno, bełkotał pod nosem, a odór alkoholu wyczuła jeszcze przed chatą. – Chodź tu, kurwo!
– Idź spać, stary – rzuciła do niego przez ramię. Miała nadzieję, że na tym się skończy. Nie wiedziała jeszcze, jak bardzo się pomyliła.
Nie była nawet w połowie schodów, gdy Elias chwycił ją za włosy, nawinął je sobie na rękę i mocno szarpnął. Evie krzyknęła, próbowała wyrwać się mężczyźnie, jednak w obecnej chwili nie dała mu rady. Elias ponownie sprowadził dziewczynę do parteru, następnie brutalnie pchnął ją na pobliską ścianę. Zablokował jej drogę ucieczki swoim własnym ciałem. Zacisnął mocno palce ma nadgarstkach Evie, przysunął się tak blisko, uśmiechał tak lubieżnie, że w pewnym momencie zaczęło ją mdlić.
– Odejdź! – wycedziła. – Bo poderżnę ci gardło!
– Gówno mi zrobisz, ty mała suko! – Wyszczerzył zęby, będąc pewnym swoich racji. – Gówno zrobisz, bo to wbrew woli Kanclerza.
Elias wypuścił lewą dłoń Evie, ale tylko po to, żeby wolną rękę wsunąć pod kobiecą bluzkę. Przez chwilę wodził palcami po przyjemnie ciepłym brzuchu, plecach i piersi dziewczyny.
Kobitki, dziwki, suki pieprzone – bełkotał. – Wilgotne kuciapki.
Na zewnątrz pozostała niewzruszona – nie poruszyła się nawet o milimetr, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Starała się zapanować nad emocjami, bo jeżeli teraz zareaguje, bała się, że naprawdę go zabije. Jednak gdy Elias wysunął język i zaczął wodzić nim po dole nadobojczykowym i szyi dziewczyny, Evie doznała poważnego wstrząsu.
Doszło do szamotaniny w trakcie której udało jej się dosięgnąć pełną butelkę rumu. Natychmiast rozbiła ją na głowie starca. Oszołomiony Elias zatoczył się do tyłu. Upadł i finalnie stracił przytomność.
Evie stanęła nad mężczyzną w lekkim rozkroku i splunęła obficie na jego twarz. Oddychała płytko, mocno zaciskając szczękę i pięści. Z jej lewej dłoni sączyła się krew.
– Ty stary obrzydliwy… – zmełła w ustach przekleństwo. Poprawiła bluzkę i dokładnie zapięła wszystkie guziki czarnego płaszcza. Narzuciła na głowę kaptur, po czym pośpiesznie wyszła na zewnątrz. Skręciła w wąską i słabo oświetloną uliczkę prowadzącą do portu. Miotała się po dzielnicy portowej bez żadnego celu. Nieustannie drapała się po ciele, jakby mogła tym czynem zetrzeć z siebie zapach, a także ślady po dotyku Eliasa. Było jej słabo. Postanowiła, że rano zakupi końską dawkę arszeniku. Postanowiła, że otruje starego dla świętego spokoju.
Nagle dostrzegła dziwny ruch, dlatego przystanęła. Rozejrzała się dookoła – savońskie uliczki świeciły pustkami, nie dostrzegła ani jednej, żywej duszy. Mimo to czuła niepokój, czuła go wyraźnie. Ktoś obserwował Evie, ktoś wbijał swój wzrok w jej plecy. Zupełnie odruchowo przesunęła dłonią w poszukiwaniu noży. Chyba już nigdy nie przyzwyczai się do ich braku. Przeklęła cicho.
– Wyjdź wreszcie – jej słowa zabrzmiały nad wyraz spokojnie, chociaż w środku wcale nie czuła się odprężona.
Naraz cienia wyłoniła się zamaskowana postać, która dziarskim krokiem ruszyła w kierunku dziewczyny. Evie zmrużyła oczy, ani drgnęła, od razu zwróciła uwagę na znak widniejący na czarnym płaszczu nieznajomej postaci – śnieżnobiały ruk, herb Savy.
– Misja? – zapytała.
Zakonnik bez słowa wręczył Evie list opatrzony królewską pieczęcią. Dziewczyna chwilę obracała go w dłoniach, sprawdzając, czy aby na pewno był on autentyczny, potem pośpiesznie rozerwała kopertkę i przeczytała krótką wiadomość.
W tej samej chwili przybysz zsunął z twarzy maskę.
– Znam cię – stwierdziła, przyglądając się mężczyźnie. Pociągła twarz, wydatne kości policzkowe, ładnie wykrojone usta, wyjątkowo jasna cera kontrastująca z ciemnozielonymi, dużymi i wyłupiastymi oczami. – Widziałam cię kiedyś z moim bratem.
– Podlegasz mi w tej misji – powiedział. Głos miał niski, delikatnie zachrypnięty. – Od teraz aż do świtu.
Skinęła głową.
– Chodźmy – Uśmiechnął się krzywo. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego, jednak starał się być miły dla młodej członkini Zakonu. – Jesteśmy już spóźnieni.
– Poczekaj. Jak mam cię nazywać?
– Cassimir. – Ruszył jako pierwszy. – Cassimir to moje imię. A teraz chodź.

_______________
*Ruk – mityczne stworzenie. Ptak na tyle olbrzymi, że podczas lotu przysłania słońce, zmieniając dzień w noc. Żywi się morskimi potworami i wężami. Jest raczej spokojny i obojętny, chyba że coś zagraża jego potomstwu, wtedy wpada w gniew i sieje spustoszenie.

1 komentarz:

  1. NOOOOOO!

    Po 1. Misja zrealizowana. Oficjalnie muszę przyznać, że podołałaś zadaniu z KUCIAPKĄ!

    Po 2. Wspaniały rozdział! Naprawdę, wspaniały. O wiele lepszy od poprzednich. Klimat, opisy... Ja po prostuje czuję się tak, jakbym tam była, w tych czasach, w tym świecie i po przeczytaniu chce tam wrócić. Podobne odczucia mam gdy oglądam Harrego Pottera, albo Naruto <3 Także, no, wspaniale! Podoba mi się to, że z taką lekkością tworzysz opisy. Oczy biegną od prawej do lewej i tekst miga w zastraszającym tempie, ale przy tym wszystko jest angażujące.

    KOCHAM JASPERA. KOCHAM. KOCHAM. KOCHAM. KOCHAM. WIELBIĘ. UBÓSTWIAM OD A DO Z.
    Kocham jego styl bycia, jego żarciki, podejście do Evie, spryt, bezczelność i całą scenę z tą malutką dziewczynką, której pomógł <3 Zdecydowanie wygrał w tym rozdziale całą moją uwagę xD

    Także to tyle! Bardzo mi się podobało, czekam na więcej xD


    P.S CHCE TAKI SZABLON >.<'

    OdpowiedzUsuń